Podpierdolka polskim small talkiem

„Głucha jesteś?”
„Oto cały Piotruś…”
„Troszkę się przytyło!”
„Wolniej się nie dało?”
„Nieźle się dorobiłeś!”
„Ze mną się nie napijesz?”
„Cioci nie zaprosisz?”
„Tobie to nic powiedzieć nie można…”
„Bo ty zawsze…”

Niech każdy, kto nigdy nie słyszał podobnych słów i kto ich nigdy nie wypowiedział, pierwszy wyrwie tę stronę i wyrzuci książkę do kosza. Ale po tym apelu jestem o nią spokojny. Wszystko zostanie na swoim miejscu, bo my, Polki i Polacy, znamy te odzywki aż za dobrze. One są standardem naszych rozmów.

My, Polki i Polacy, nie bardzo rozumiemy small talk i niespecjalnie go lubimy. Trochę się nawet śmiejemy, że niby jest taki płytki, głupawy i w ogóle o niczym. W tym temacie jesteśmy lepsi od Amerykanów i wszelkich Anglosasów, nie tracimy czasu na puste słówka, wolimy treściwe rozmowy, słowiańską głębię, szczerość i metafizykę. Niestety, ta nasza głębia metafizyki sprowadza się głównie do wzajemnej podpierdolki.

Mamy bowiem swój własny small talk, naszą alternatywną wersję, którą znamy na wylot. Jest nim bierna agresja i drobna, a nieustanna złośliwość, ciągłe podgryzactwo, którego nawet nie zauważamy, jest tak powszechne. Słowem — podpierdolka, czyli rozmowa i załatwianie wszelkich spraw w taki sposób, żebym na pewno to ja poczuł się lepiej, a druga osoba — gorzej.

Zaznaczę od razu, że tu nie chodzi o narzekanie. Bo owszem, istnieje przekonanie, że Polacy to naród narzekaczy i smętalsów, że nie ma nic bardziej polskiego niż wieczne niezadowolenie. To jest oczywiście prawda, ale pikuś prawda. Bowiem narzekanie, przy wszystkich swoich mankamentach, może być całkiem uroczą konwencją, budującą więź i porozumienie. Z podpierdolką jest niestety odwrotnie: ona żadnej więzi nie buduje, a każdą podcina. Nikogo nie zbliża, a wszystkich poróżnia. I to właśnie podpierdolka, a nie narzekanie, jest polskim small talkiem, w pełnym znaczeniu tego słowa, w jego amerykańskim sensie, takim trochę gadaniem dla gadania, niby na pusto, ale jednak tak, żeby budować swoją pozycję.

W sytuacjach, w których trochę wypada coś powiedzieć, trochę trzeba, a trochę nie wiadomo co, tudzież wiadomo co, ale nie wiadomo jak, my, Polki i Polacy, najlepiej się czujemy, wymieniając złośliwości. Widać to szczególnie w rodzinie, bo wśród obcych przechodniów, towarzyszy podróży pendolinem albo windą będziemy się jeszcze jakoś hamować. Z najbliższymi jest odwrotnie: uważamy, że w dobrym stylu jest sobie nawzajem przypierdolić. Nie chcę przez to powiedzieć, że bliskość między ludźmi polega w Polsce na tym, że sobie wzajemnie dopieprzamy… ale prawie. Bardzo często bliskość to po prostu wolność, by sobie wzajemnie dogryzać.

W Polsce jest przecież powszechne, że ojciec, nie umiejąc powiedzieć dziecku: „Wszystko się ułoży, życie jeszcze przed tobą, kocham cię”, powie mu: „Dorośniesz, to zobaczysz jak cię życie przetrzepie”. To może się wydawać absurdalne, bo to przecież dokładne odwrócenie zamierzonej treści. Ale tak to właśnie działa, czy właśnie — nie działa. Ojciec chce wesprzeć, wyrazić miłość, ale nie umie, więc wypowiada się tak, jak umie i wywraca sens do góry nogami. Jest w tym dziwaczne, tajemnicze oczekiwanie, że dziecko ma się domyśleć, co ojciec chciał przez to powiedzieć. I wziąć sobie do serca to, co niby zamierzał przekazać, a nie to, co faktycznie powiedział. Niejako na własny koszt dziecko ma sobie przetłumaczyć to koszmarne, niby‑żartobliwe dopierdolenie-ostrzeżenie na… wyrazy wsparcia.

Wzajemna podpierdolka jest dla nas wypełniaczem, wykorzystaniem czasu i przestrzeni, a zarazem środkiem do wyrażenia myśli, których nie umiemy wyrazić. To, czego nie umiemy albo nie chcemy powiedzieć, ubieramy w bierno‑agresywne lub aktywnie-złośliwe opakowanie i jakoś to idzie. Jak zwięźle oddać po polsku myśl następującą: „Jest mi przykro, że musiałem na ciebie czekać. Możemy następnym razem zacząć punktualnie?”. Coś za dużo tu słów… Nie prościej jest warknąć: „Zegarka to nie masz?!”…

Kto nigdy się tak nie wyrażał, kto nigdy tego nie słyszał – niech pierwszy wyrwie stronę.

Ale wiem, że nikt jej nie wyrwie. Bo w Polsce nie powiemy przecież: „Słuchaj, to będzie oficjalne spotkanie, więc ubierz się, proszę, elegancko”. Powiemy: „… no chyba nie chcesz się tak ubrać?”.

Nie powiemy: „Proszę pani, w naszym szpitalu godziny odwiedzin zaczynają się od 12:00. Zapraszamy wtedy, mama na pewno się ucieszy”. Powiemy: „A oczu to nie masz?! Tu przecież pisze, że od dwunastej!”.

Nie powiemy: „Synku, nie wiem, co wyjdzie z tych badań, trochę się boję”. Powiemy: „Czego się głupio pytasz, a co miał lekarz powiedzieć, więcej nie wie”.

Nie powiemy: „Dużo myślę o waszej przyszłości, może usiądźmy kiedyś i pogadajmy o waszych planach?”. Powiemy: „Zegar tyka, córuś, młodsza nie będziesz. Chyba nie jesteś jakaś bezpłodna?”.

I wreszcie, nie powiemy: „Wszystko będzie dobrze, będziemy was zawsze kochać i wspierać”. Powiemy: „Jak powiesz babci, że jesteś takim odmieńcem, to ją tym zabijesz”.

Taka właśnie podpierdolka jest polskim small talkiem i chyba nim na zawsze pozostanie. Jakakolwiek zmiana jest bardzo trudna, pejzaż jest szczelnie zabetonowany. Każdy optymista i reformator połamie sobie tu zęby i załamie ręce.

Dlaczego?

Przede wszystkim dlatego, że podpierdolka jest w nas ultragłęboko zakorzeniona i że się odtwarza. Jeżeli coś w ogóle wysysamy z mlekiem matki, to podpierdolkę właśnie. Ona jest naszym instynktem samozachowawczym. Dlatego ogólnikowe wezwanie „nie podpierdalaj somsiada swego” nic tu nie zmieni. Nie chodzi bowiem tylko o to, kto komu w danej chwili dogryza, ale też o to, że kluczową polską umiejętnością psychospołeczną, instynktem jakby, jest stała gotowość na bycie podpierdolonym. Bez tej gotowości w Polsce się ginie. A w miarę bezpieczną pozycję, chroniącą nas przed podpierdoleniem przez innych, możemy stworzyć sami ich podpierdalając. Przed imprezą świąteczną, przed obiadem rodzinnym muszę się przecież napiąć, cieleśnie i mentalnie, muszę się przygotować na podpierdolkę, która niechybnie nastąpi. Muszę trzymać gardę, muszę być gotowy na odbicie ciosu, ale też na prewencyjne podpierdolenie innych zawczasu. Bez tego zginę, nie będzie rozmowy, nie będzie książki, nie będzie niczego.

Poza tym, skala. Bierna agresja i jawna podpierdolka są w Polsce tak wszechobecne, że po prostu nie widać z nich wyjścia. Tu nie ma okna życia. Nawet gdybyśmy się wszyscy naraz obudzili, gdybyśmy doznali nagle wszystkich olśnień świata i zaprotestowali, nauczyli się grzecznie stopować, gdybyśmy z dnia na dzień postanowili być dla siebie mili i podmiotowi, to i tak by nie wyszło. Pokonałaby nas arytmetyka, bo dziewięćdziesiąt pięć procent wszystkich naszych polskich rozmów musielibyśmy wyrzucić do kosza. Musielibyśmy stać się narodem milczków, przestać ze sobą w ogóle rozmawiać.

Kto nie wierzy, może łatwo poćwiczyć – podpierdolki mamy pod dostatkiem. Bo gdzie właściwie postawić granicę, kiedy powiedzieć stop? Gdy rozmówca już naprawdę przegnie? To nie ma sensu, nie zostaniemy zrozumiani, wyjdziemy na czepialskich i ogólnie dziwnych. Można więc inaczej: stawiać opór zawsze, gdy coś zazgrzyta, nie pasuje nam i nas dotknie. To jednak znaczy w praktyce, że musielibyśmy przerywać po każdym słowie naszego rozmówcy. Nie byłoby żadnej rozmowy, trzeba by oprotestowywać każde zdanie, buntować się między wszystkimi wersami. Wszelka komunikacja stałaby się niemożliwa.

Nie mówiąc już o tym, że nie da się nagle tak po prostu zaprotestować. Wszyscy jesteśmy zakładnikami faktu, że dotąd nam to nie przeszkadzało, że to już tysiące razy… I co, nagle miałoby zacząć nas to drażnić? Siedzimy w tym po czubki głów, wszyscy mamy wobec polskości głęboki syndrom sztokholmski. I nagle od dzisiaj mielibyśmy tępić podpierdolkę? Ciężko jest przerzucić wajchę ot tak, po latach, dekadach, życiorysach spędzonych w Polsce.

Jak to zresztą miałoby konkretnie wyglądać? Ktoś wysyczałby do nas pytanie-niepytanie „Wolniej się nie dało?!” i jak właściwie powinniśmy odpowiedzieć? Czy jest tu możliwy jakikolwiek ruch, który rozerwałby spiralę? Nie ma. I nieprzypadkowo nie ma, bo przekleństwo podpierdolki to czarny gambit, otwarcie, po którym nie ma dobrych posunięć. Sytuacja jest z góry przegrana, a każde zagranie złe.

Ale idźmy po kolei. Słyszymy: „.Wolniej się nie dało?!”. Jest kilka wariantów odpowiedzi. Można — teoretycznie — wytłumaczyć wszystko od zera, dać tę książkę do przeczytania. Do tego potrzeba jednak zacięcia ewangelicznego (czy męczeńskiego). Jest to bowiem najprostsza droga, by wyjść na idiotę, walnąć głową w żelazobeton. Nikt nie chce słuchać wykładu w tramwaju, każdy strzepnie rękę przed natrętem, wysiądzie na przystanku o nazwie „Polacy to wariaci”.

Rzecz jasna, możemy spróbować streścić wykład w jednej ripoście, grzecznie a stanowczo zawężając nasz stosunek do sprawy. Tutaj byłyby możliwe zagrania w rodzaju: „Nie życzę sobie, byś mówił do mnie tym tonem!” czy „Jest mi przykro, gdy używasz takich słów”. To też są jednak zwroty donikąd, bo wiadomo, co usłyszymy w odpowiedzi. Usłyszymy, że jesteśmy przewrażliwione, że mamy wyluzować, nabrać dystansu. Że trzeba znać się na żartach i tak dalej. Podśmiechujków będzie nie mniej, tylko więcej. I znowu się nic nie zmieni.

Pozostaje więc ostatnia reduta, czyli potraktować bierną agresję jak prawdziwą agresję. Odpowiedzieć ostro i zdecydowanie. Pełna garda, obrona przez atak, ani kroku w tył. Ta strategia, dość intuicyjna, nierzadko godna polecenia, a często jedyna dostępna, też do niczego nie prowadzi. Pierwszy powód jest zasadniczy: odpowiadając ukąszeniem na ukąszenie, schodzimy do poziomu tego, kto zaczął. Tym samym przechodzimy na stronę przeciwnika, a ilości wkurwu na świecie nie zmniejszamy, lecz powiększamy. Problem stary jak świat: oko za oko czyni świat ślepym.

Najgorsze jest jednak to, że choćby odpowiedzieć twardo, to druga strona, choć może i czasem ustąpi, to nigdy nie zrozumie. Dotrze do niej oczywiście język siły, bo to jedno w Polsce dociera doskonale. Ale dlaczego akurat teraz po niego sięgnęłyśmy? Oni przecież zachowywali się zwyczajnie, normalnie, bo podpierdolka jest normą. Normą jest też jej grzeczne łykanie, przechodzenie do porządku dziennego. Zareagować, sprzeciwić się — to jest dopiero odstępstwo. Jeśli zareagujemy, jeśli się sprzeciwimy, oni będą dalej uważać, że są bez winy i że to my jesteśmy ponad miarę i bez przyczyny nieuprzejme. Obie strony uważają się za poszkodowane, możliwa jest tylko eskalacja. Podpierdolka trwa i trwać będzie.

*

Powyższy tekst jest rozdziałem otwierającym moją książkę pt. „My fajnopolacy”, wydaną wiosną 2019 roku przez wydawnictwo Bellona. Książka do kupienia tutaj .

rysunek pióra, towarzyszący zapisowi na stoicki newsletter

Podobają Ci się moje teksty? Pozwól, że będę pisał do Ciebie częściej — zapraszam na maila!

2 myśli w temacie “Podpierdolka polskim small talkiem”

  1. Dzien dobry.
    Gdyby nie Pana wpis w „Kwartalniku” to pewnie bym nie trafila na te strone…
    A co do tych „podpierdolek” to pewnie mialam szczescie zyc w troche innych czasach w Polsce (do 1968) ale raczej nie przyzwyczailam sie nadal do tych lokalnych izraelskich,zapewne wmieszanych w „tradycyjna chucpe”…i dokladnie w tym samym stylu…
    Owszem tez zwiazane z pewnymi kregami,od ktorych z czasem sie nauczylam trzymac dystans (pozyteczne podczas pandemi-cha-cha-cha!).

  2. Świetny tekst! I dobra decyzja, żeby umieścić link do strony na „Przekroju” (moim zdaniem, Pana strona nie powstała ani pięć lat za wcześnie, ani pięć lat za późno, lecz w sam raz ;-))

Zostaw komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Scroll to Top