Nieznośna ciężkość znaczeń 

Dzisiejszy tekst ma wymiar (auto)terapeutyczny. Jest rozwinięciem pewnych wątków stoickich (patrz tutaj) choć nie tylko, i dedykowany jest wszystkim tym, którzy mają problemy by, jak to się mówi „nie przejmować się” za bardzo. O tym, że przejmować się nadmiernie nie należy zgodnie mówią tak stoicy, jak wszyscy coache, trenerzy rozwoju osobistego, biznesowego i każdego innego. Pytanie tylko: jak to zrobić?

Nadmierne przejmowanie się tym, czym przejmować się nie powinniśmy, często – często? u niektórych? do tych właśnie nader licznych „niektórych” ten tekst jest adresowany – wynika ze, by tak to ująć, zbyt konsekwentnego myślenia. Szkoła, podręczniki, wychowanie, wszędzie wpaja się nam, że należy być jako tako spójnym, logicznym i racjonalnym, że jeśli z A wynika B, to trzeba to B wypowiedzieć i tak dalej. Że trzeba widzieć, rozumieć i przewidywać.

Weźmy przykład: chcę zrobić to czy tamto we współpracy, czy pod egidą instytucji takiej a takiej. Czytam regulamin, dowiaduję się,jaka jest procedura. Wynika z niej, że powinienem zrobić to i to, w taki a taki sposób. Problem w tym, że w praktyce (zwłaszcza w polskiej praktyce) wcale nie wynika z tego, czy ja naprawdę muszę to zrobić… czy może to tylko jest tak napisane, a tak naprawdę robi to się jakoś inaczej? Dla osób podatnych na legalizm, skłonnych do pieczołowitości i dokładności intelektualnej może się to przeistoczyć w zmorę, ba, w zmorę paraliżującą. Będzie o tym więcej w mojej nowej książce (która wkrótce, stay tuned) w rozdziałach o rozbieżności biurokracji i życia i pęknięciu między prawem a zwyczajem.

Ale to samo na płaszczyźnie międzyludzkiej. Ktoś coś do nas mówi. Jeśli mamy empatyczne serce i logiczny umysł, tak jak nas uczono że mamy mieć, to będziemy się starali wniknąć, zrozumieć, odnieść się. Innymi słowy, z samego faktu, że zaszedł jakiś fakt emocjonalno-słowno-komunikacyjny wynika dla (niektórych z) nas, że trzeba szukać co dalej, wyciągać wnioski, wpasować toto w szerszy strumień zdarzeń. Tak jak nas uczono, że to jest cnotą. Problem w tym, że to się często staje przekleństwem cnoty.

Mądry znajomy (wciąż nie udało mi się namówić go na blogowanie, więc nie mam jak dać linka) powiedział mi kiedyś, że jest to coś w rodzaju „choroby zawodowej filozofa”, czyli swego rodzaju skutek uboczny, którego nabywa się w skutek studiów filozoficznych, które polegają na analizie tekstów i próbie wyciągania z nich znaczeń. To samo można przecież jednak powiedzieć o studiach prawniczych, o polonistyce i każdej filologii i jeszcze wielu innych branżach, w zasadzie o każdej dziedzinie życia, w której w ten czy inny sposób „robimy w słowie”. „Choroba zawodowa” pracy z tekstem polega tu na tym, że przyzwyczajamy się nadawać dużą (zbyt dużą!) wagę temu, co jest napisane, czy powiedziane. Przyzwyczajamy się zakładać, że skoro padły jakieś słowa – w mowie, tekście czy w internecie – to muszą one mieć sens, treść i znaczenie.

A nie muszą. I na ogół nie mają. Świat nie jest traktatem logiczno-filozoficznym, ale raczej jednym wielkim twitterem, czy gorzej, snapczatem, w którym wszystko fruwa sobie wszędzie i w każdą stronę. Mnóstwo naszych frustracji bierze się stąd, że błędnie zakładamy, że z samego faktu, że ktoś coś powiedział, albo że coś się stało, musi coś wynikać. Widzimy, nie, nie widzimy, tylko zakładamy logikę i strukturę tam gdzie ich wcale nie ma. Wyciągamy konsekwencje, których nikt poza nami nie widzi – i nimi się dręczymy, niepotrzebnie. Świat dużo bardziej „pływa” w słowach i pojęciach niż to nam się wydaje. Ludzie wciąż robią, mówią i piszą rzeczy, z których zupełnie nic nie wynika.

Przykłady. Można mnożyć. Zaczynając z grubej rury: dzieła krytyczne Kanta, w pewnym sensie fundament całej współczesnej filozofii, są napisane tragicznie źle i mętnie. Są kompletnie niezredagowane i straszne w czytaniu. Zresztą, nikt ich w praktyce nie czyta (mam nadzieję, że tych słów nie przeczytają moi studenci), wszyscy polegamy na wyekstrahowanej z nich treści, na omówieniach – liczą się idee Kanta, nie jego słowa. To raz.

Dwa, jest sobie drugie zdanie amerykańskiej Deklaracji Niepodległości, czyli taki oto ciąg słów: „uważamy, że te oto prawdy są oczywiste: że wszyscy ludzie/mężczyźni [Men] zostali stworzeni jako równi”. Czy z tego wynikało, że faktycznie wszyscy byli równi? Oczywiście, że nie. Państwo, które na tych słowach wyrosło, zbudowano przecież na niewolnictwie. Fundamentalna sprzeczność między „all created equal” a praktyką społeczno-polityczną przez dziesiątki lat nie przeszkadzała nikomu (niektórym nie przeszkadza nadal).

Po trzecie, politycy i dzisiaj mówią w najlepsze różne dość losowe słowa i świat się od tego nie wali. Premier Morawiecki bierze nie wiadomo skąd tych Jewish perpetrators  sprzed tygodnia. I dalej jest premierem, dalej jest kochany, Rzeczpospolita Polska dalej ma stosunki dyplomatycznie z Izraelem (as of this writing), a może nawet ze zdrowym rozsądkiem (edit: to ostatnie jest dyskusyjne).

Panu premieru trzeba przy tym oddać przynajmniej tyle, że trzeba chwilę poguglać, żeby znaleźć przykład losowo-bezsensownych słów, które wypowiada. W przypadku głowy ogólnoplanetarnego imperium szukać w zasadzie nie trzeba, można by podlinkować dowolną jego wypowiedź – choćby tę z ostatnich dni, w której mówiąc o bezpieczeństwie w szkołach, literalnie znikąd zaczyna coś bredzić o lodach (w sensie, że ice cream – nie pytajcie, link tutaj ). Donald Trump z definicji mówi absolutnie losowe słowa w losowych momentach, słowa, które nie wiadomo skąd się biorą, nie wiadomo co znaczą i gdzie mają prowadzić (znaczy wiadomo skąd się biorą, stąd, że D.T. jest prawdopodobnie chory na demencję – pisałem o tym tutaj). No i co? I nic. Świat dalej trwa, nie wybuchła wojna z Chinami ani nawet z Koreą, jakoś to się wszystko kręci. A nawet chciałoby się powiedzieć, że wielki szacun dla tego państwa i „demokracji w Ameryce”, że ona ciągle działa i tego Trumpa najwyraźniej przetrwa.

Oczywiście, wszystko co tutaj piszę jest w pewnym sensie politycznie niepoprawne. Jest przecież szlagwortem naszych czasów, że „idee i słowa mają konsekwencje”. Bo oczywiście mają. Wypowiedź Morawieckiego nakręca bezsensowny konflikt dyplomatyczny na liniach Polska-Izrael-USA i niszczą zaufanie zagranicznych partnerów do władz Rzeczpospolitej. A wypowiedzi Donalda Trumpa niszczą zaufanie wszystkich do czegokolwiek. A więc oczywiście, trzeba dbać o to co się samemu mówi, być odpowiedzialnym, nie deptać flagi i nie pluć na godło – wiadomo. Ale: wszystko powyższe przypomina jednak, że świat nie jest wcale aż tak ufundowany na słowach i pojęciach. Mają one znaczenie, oczywiście. Jest ono większe niż to się wydaje plotącym bez sensu politykom, ale zarazem mniejsze niż to się wydaje nam, szarym robotnikom winnicy. Mamy prawo do zachwytu nad światem, że jest tak solidnie zbudowany, że się – mimo tych wszystkich Trumpów – jeszcze nie rozpadł, ale mamy też prawo do tego, by na własny użytek przypisywać słowom i pojęciom mniejsze znaczenie. Mniejsze w tym sensie, że nikt nam nie każe dręczyć się nimi niepotrzebnie.

Czy to dwójmyślenie? Pewnie! Na to, co mówią i robią inni powinniśmy patrzeć przez okulary nieco bardziej krzywe – zakładać, że to jest mniej serio niż się z pozoru wydaje. Natomiast własne słowa trzeba oczywiście szanować, przykładać do nich wagę, brać za nie odpowiedzialność – tutaj nie ma taryfy ulgowej. I z jeszcze innej strony: czyżby to było tak, że powinniśmy „publicznie”, czy też „politycznie” uważać, że wypowiadane słowa i czytane teksty mają znaczenie, natomiast „prywatnie” uważać, że mają ich mniej? Trochę paradoks, ale trochę tak. Trzeba nam mniej schizofrenii publicznej, ale więcej tej zdrowej, prywatnej. Czego sobie i Państwu życzę.

*

rysunek pióra, towarzyszący zapisowi na stoicki newsletter

Podobają Ci się moje teksty? Pozwól, że będę pisał do Ciebie częściej — zapraszam na maila!

  1. A to pan filozof nie słyszał o żydach wydających swoich braci w wierze hitlerowcom? Ano pewnie słyszał, ale nie nadał tym słowom „ciężkości znaczenia”. Efektem smutne narzekanie na PiS i Trumpa, a potem lewica znowu zdziwiona, że jej nikt nie zauważa.

  2. Przemysław J. Olszewski

    Byłbym szalenie wdzięczny, panie Stankiewicz, aby skupił się pan na filozofii, bo to panu wychodzi i tu pana słowa mają znacznie. Politykowanie czy politykierstwo natomiast to niezbyt dobry pomysł na utrzymanie czytelników. Ameryka cudem przetrwała rządy Obamy i nigdy nie miał się lepiej. A premier Morawiecki akurat bardziej powinien być premierem po słowach które powiedział, niż przed ich wypowiedzeniem, gdyż opierają się na wiedzy, żeby nie użyć kontrowersyjnego określenia: na prawdzie. A ta zawsze powinna być premio-wana, w odróżnianiu od zdań fałszywych. Co panu polecam pod rozwagę.

  3. Słowa mają znaczenie wtedy, kiedy je im nadajemy. Kto się przejmie pieprzeniem polityków, ten będzie miał gorzej. Ja się czasami przejmuję… ale już coraz rzadziej.

    Będę czytać.

  4. Dziękuję za możliwość czytania Twoich tekstów Piotrze.
    Od dawna pobudzają do refleksji, są mądre, ciekawe, stoickie, pomagają żyć.
    Serdeczne pozdrowienia

  5. Zasmucil mnie Pana tekst. Spodziewałam się nieco bardziej stoickiej analizy ciekawego wątku „nieprzejmowania się”, a tu zawód – Pan też wchodzi w nurt poprawności politycznej? Szkoda…

  6. W przypadku Małka i Bochenka miałem na myśli, że ta runda będzie decydująca nie o ich pozostaniu w kadrze (na to wg mnie zasługują), ale o tym, czy mogą być w przyszłym sezonie pewnymi punktami pierwszego składu, bo mają wg mnie na to potencjał.

Zostaw komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Scroll to Top