WSZYSCY JESTEŚMY DDA

>>> Zanim zaczniesz czytać: zapisz się na mój mailing! Stoicki głos w Twoim domu… a przynajmniej w Twojej skrzynce pocztowej! TUTAJ <<<

*

Każda opowieść o alkoholu powinna się zaczynać od barwnych przygód i spektakularnych, fantazyjno-strasznych wyczynów. Kto sięgałby po coś mocniejszego, gdyby nie one? Owszem, my, Polki i Polacy, sięgalibyśmy z powodów dobrze nam znanych, ale o tym zaraz. Zacznę od  studium przypadku.

Czy jestem uzależniony?

Mój romans z alkoholem (miłość raczej jednostronna) trwał 11 lat, 5 miesięcy i kilka dni. Szmat czasu, ale zmieściły się w nim wszystkie te dzikie podróże, koczowiska w pociągach absurdalnych relacji z winem o nieokreślonym smaku i określonej mocy, śnieg sypiący się do wagonu. Powroty z Krakowa do Warszawy ostatnim połączeniem niedzielnym, po przedłużającym się w wieczność weekendzie z wiecznie niespełnionymi artystami dawnej stolicy, miejsce półleżące pod stołem w Warsie i przystanek Włoszczowa Północ, który był jeszcze nowością. Były wycieczki górskie, które kończyły się w pierwszym sklepie we wsi, słońce świeciło jasno, a zapas wina (i życia) wydawał się nieskończony. Były krystaliczne momenty, kiedy kończył się festiwal, zlot czy inna mikroodyseja gdzieś w Polsce, a człowiek zostawał jeszcze na dodatkową noc w przestrzeniach, pensjonat na przetrzeźwienie, bez towarzystwa, już bez picia, nie spało się, chodziło na chłodne spacery i było sam na sam ze swoimi myślami. Było to jeszcze przed smartfonami, przez Internetem w każdej kieszeni, więc nawet nie trzeba było wiele, żeby być bez kontaktu z ludźmi, poza wszystkim, w stanie absolutnie przejściowym, między niebytem a powrotem na łono.

I rzecz jasna i przede wszystkim: wszystkie picia poranne. Mówi się czasem, że nic tak nie łączy z drugim człowiekiem jak herbata przy śniadaniu po nocy pod jednym dachem. To jest prawda, ale prawda abstynencka. Bo jest też wspólne picie na kaca – i to jest dopiero coś! To jest naprawdę wspólny los, wspólna podróż z głębokich dolin na jasne szczyty. Te pierwsze zimne piwa, nieporównywalne z niczym, te resztkówki wynorane z poimprezowego stołu, te setki wiśniówki w przytulnej bramie. Wypicie na kaca to jest streszczenie alkoholu w ogóle: skok do królestwa prostoty, klarowność i ulga istnienia.

Ale, rzecz jasna, te ulgi były rzadkie i coraz szczelniej oprawione w ciemność – gdyby było inaczej, to bym teraz nie pisał. Alkohol jest bowiem dla ludzi, ale nie dla wszystkich, a na pewno nie dla mnie i nie dla podobnych do mnie. Tak bez wątpienia myślała staruszka w autobusie na Azory (to nie delirium, to dzielnica Krakowa), 14 lutego 2009 roku (jeśli mnie pamięć nie myli, a może). Wracaliśmy po imprezie, która trwała dobę, z porannym apogeum w garsonierze na Kazimierzu. Zastanawialiśmy się tam, czy „Don Giovanni” jest dowodem na istnienie Boga czy tylko Mozarta. W szczytowym punkcie stwierdziliśmy, że to wychodzi na jedno. A po tym szczytowaniu byłem w takim stanie, że starsza pani ustąpiła mi miejsca, mówiąc: „Kolegę lepiej posadźcie”. Innym razem był wyjazd do Lwowa, który potraktowaliśmy – zgodnie z polską tradycją – jako okazję, żeby się nachlać do oporu. Jeden padł, drugi ocknął się rano z zakrwawioną głową po nieprzytomnej wędrówce przez okoliczne blokowiska. Inny kolega zdecydował się być jak Chrystus i chodzić po wodzie, ale był zbyt pijany, by odnotować, że woda nie uniosła ciężaru próby. Na szczęście był to płytki kanałek, nawet nie rzeka. Jak to zwykle w pijaństwie – woda wiecznie stojąca. Wszystko skończyło się szczęśliwie. A mogło inaczej.

Pijane myślenie

I było inaczej, przede wszystkim w grzechu zaniechania. Szczególnie wobec ludzi. Lata spędzone w alkoholowych konstelacjach są bowiem latami zaniedbania. Czas i energię poświęcamy nie tym ludziom, co trzeba i nie tak, jak trzeba. Zaniedbujemy tych, o których warto dbać, i te przyjaźnie, które warto rozwijać. Tracimy dokładnie ten czas, w którym trzeba było budować i tworzyć. A potem jest już za późno i nie da się tchnąć nowego ducha. Ludzie, którzy powinni i mogliby być nam bliscy, stali się bezpowrotnie obcy.

Jest też stracony bez sensu czas i zmarnotrawione siły, wszystko wyrzucone w błoto. Wszystkie te nieprzespane noce i przepocone poranki, w czasie których można było tyle zrobić, zamiast nic nie zrobić. Czas lubi znikać niepostrzeżenie, to jest jedyna rzecz, w której jest naprawdę dobry. A najbardziej niepostrzeżenie znika właśnie w latach alkoholowych, szast-prast i nagle się okazuje, że jest dekadę później niż miało być. To właśnie w latach alkoholowych wyszło tak, że wszyscy się nagle stali młodsi ode mnie, piłkarze i modelki, raperzy i skoczkowie narciarscy.

Czy to było konieczne? Jak zawsze, łatwo się łudzić po fakcie, że niby dało się uniknąć, albo że niby można było inaczej. Takie oszukiwanie się jest tylko dowodem, jak mocno w tym alkoholu wciąż tkwimy, a on w nas. Jest kolejnym rozdaniem pijanego myślenia, choć na trzeźwo. Podobną nieszczerością jest też wmawiać sobie, wytrzeźwiawszy, że w alkoholu wszystko bez wyjątku było, jest i będzie złe. To są ideologie stuprocentowo alkoholowe: budowanie jakichś wirtualnych, oderwanych od rzeczywistości scenariuszy lub wsteczne unieważnianie tego, co było. Uczciwiej (czytaj: trzeźwiej) jest powiedzieć sobie, że to wszystko mądrość etapu. W jednym z dokumentów o Rosji lat 90. lektor mówi zdanie mniej więcej takie: „Ludzie robią prawo jazdy, kupują magnetowidy, chodzą do salonów gier komputerowych. Warunkiem tych wszystkich działań jest trzeźwość”. I tak dokładnie jest. Trzeźwość jest warunkiem. Bo łatwo jest utonąć w tym, co złe. Trudniej jest się z tego wydobyć na światło. Najtrudniej jednak małostkowo nie skreślać. Jak to nieraz bywa, trzeba zamknąć jedną historię, żeby móc pisać inną. A przynajmniej niektórzy z nas muszą.

Jak żyć na trzeźwo?

Ile czasu potrzeba, żeby uznać, że ma się już problem za sobą? Jest znana mądrość alkoholików (mądrość po szkodzie), że jeden kieliszek to za dużo, a tysiąc to za mało. Podobnie z niepiciem: ani tysiąc, ani pewnie i dziesięć tysięcy dni nie dadzą żadnej pewności. Rozgrywka jest dożywotnia. Celem nie jest jednak samo niepicie, ale raczej stanie się człowiekiem posttrzeźwym, czyli dojście do punktu, w którym nie definiuje nas już ani to, że pijemy alkohol, ani to, że przestaliśmy. Posttrzeźwość przychodzi, jeśli kiedykolwiek, dopiero po wielu latach, kiedy fakt picia kiedyś tam w przeszłości staje się już bez znaczenia. Dalej nie pijemy, ale przestajemy być tymi, którzy „przestali pić”.

To trochę jak z żałobą. Mądrze to tradycja wymyśliła, że żałoba powinna trwać rok, żeby cały cykl świąt i pór roku przejść bez osoby, która umarła. Z niepiciem podobnie, tylko dłużej. Musimy się zmierzyć na trzeźwo ze wszystkimi rytuałami społecznymi oraz z tymi sytuacjami, które przychodzą rzadko i w cyklu swoim własnym, nie rocznym. Trzeba zaliczyć na trzeźwo odpowiednią liczbę ślubów i rozwodów, pogrzebów i chrzcin, wieczorów kawalerskich, panieńskich i wyborczych. Dopiero gdy wyjdziemy z nich wszystkich obronną ręką, będziemy mieli moralne prawo złożyć podanie o kartę słonecznego abstynenta.

Nie jest ona jednak ważna bezterminowo, a przykłady można mnożyć, zaczynając od fizjologii. Nie piję już prawie dekadę, a wciąż nie lubię dezodorantu w zimnej łazience, bo zbyt doskórnie przypomina on niegdysiejsze próby uczynienia skacowanego ciała podobnym do człowieka. Od kiedy nie piję, nie lubię też gryp, przeziębień i wszelkich ćmień cielesnych. Oczywiście, nikt nie lubi chorób, wiadomo. Jednak dla osoby pijącej stan czasowego rozbicia, ściorania, detorki i ogólnego rozmemłania nie jest czymś obcym. Przeciwnie, jest normalną częścią życia. Ale dla osoby, która już nie pije, stan choroby jest z powrotem czymś dziwnym, nienaturalnym, nieoswojonym. Ludzie, którzy nie mieli nigdy problemów z alkoholem, powiedzą, że kac to stan grypopodobny. Dla mnie jest odwrotnie: grypa czy choćby przeziębienie są nieprzyjemne właśnie dlatego, że kacopodobne.

Alkohol a praca

Alkohol nauczył mnie też – a może tylko wzmocnił i utwierdził? – tego nieznośnego rytmu górek i dołków, który wciąż powtarzam, choć na trzeźwo. Nie chodzi tu o okresy depresji czy chorobę dwubiegunową, ale o zwykły rytm codziennego funkcjonowania. Jest bowiem jedna dyscyplina, w której alkoholik (tak aktywny, jak i ten już bierny, niby-trzeźwy) jest i pozostanie arcymistrzem: jest nią wychodzenie ze stanu rozsypki, w którą się wcześniej samemu wprowadziło. Stałe utrzymywanie się na harmonijnym kursie jest dla nas trudne, ba!, niewykonalne. Ale podnoszenie się z upadków i nadrabianie strat – och, niczego nie znamy lepiej! W niczym nie jesteśmy tak dobrzy jak w doprowadzaniu się do porządku, jak w zacieraniu przed sobą i światem śladów naszego kolapsu.

Alkohol to biegłość na sinusoidzie. Raz się człowiek rozpuszcza, rozsłabia w zapaściowym nicnierobieniu, całkowicie odłącza się od życia i obowiązków, pozwala sobie na utratę czasu i motywacji o skali wręcz biblijnej, a potem, goniony wyrzutami sumienia i wyuczonym rytmem, wznosi się z tej otchłani na niebotyczne wyżyny pracowitości i profesjonalizmu. Nikt nie pracuje sprawniej, sumienniej i efektywniej niż alkoholik w czasie niepicia. Ten rytm zostaje nam też później, gdy już nie pijemy. Najlepsze, co potrafimy, to nadrabiać. Dlatego przepracowujemy się, przepalamy w ekstatycznych ciągach efektywności i działania, a potem osuwamy się w bezsensowne, ale dobrze znane limbo. Kiedyś to były przeimprezowane dni i noce, po których następowało kacowe upodlenie. To samo robimy jednak na trzeźwo. Doprowadzamy się do stanu obezwładniającego, graniczącego z chorobą zmęczenia i stresu, w którym człowiek już tylko zalega i patrzy w sufit. I potem od początku, składamy życie do kupy, wskakujemy na najwyższe obroty, by znowu z nich spaść. Niebezpieczeństwo i pokusa w tym, że średnia z tego chorobliwego rytmu jest z reguły wyższa niż u człowieka stabilnego.

Co to jest uzależnienie?

Nie dzieje się to przypadkiem, bo w ogóle jest tak, że są dwa rodzaje ludzi. Nie jest to jakiś mój wymysł, ten podział coraz częściej pojawia się w literaturze i badaniach. Jestem przekonany, a przynajmniej mam nadzieję, że w niedalekiej przyszłości nauka to dokładnie opisze, nada oficjalne nazwy i to będzie niezbity fakt, opisany na Wikipedii i niedyskutowalny . Póki co snujemy się w przypuszczeniach nazewniczych. Może naukowo: osobowość skłonna do uzależnień?  Może barwniej: dusza ćpuna? Tutaj trochę jak z pornografią, wiesz, gdy to widzisz. A najbardziej wiesz, gdy sam tak masz.

Są bowiem ludzie, którzy mają naturalny (a przynajmniej tanio nabyty) hamulec i odruch, by z niego korzystać. To są ci szczęśliwcy, którzy umieją zjeść jedną czekoladkę z pudełka albo kilka chipsów z paczki. Jakimś cudem im się to udaje i to jest kompletnie niepojęte dla tych z nas, którzy tego hamulca nie mają, nie znają i nie rozumieją, jak on w ogóle działa. My – jeżeli tylko zaczniemy – zawsze musimy dojechać do oporu, do samego końca. W alkoholu, jedzeniu, miłości, we wszystkim. I to jest przepaść, różnica fundamentalna, niby ten sam gatunek, a jednak dwie odległe planety psychologii.

Stoją one z reguły w opozycji do siebie, szczególnie przy wiadomych i przewidywalnych okazjach. Na przykład wtedy, kiedy tamci pytają nas, ze szczerym zdziwieniem i troską: „No ale czemu nie możesz po prostu nie wypić następnego piwa, nie zjeść następnego ciasteczka?”. Dla pytającego to pytanie jest absolutnie naturalne, oczywiste, a nasza niepowstrzymana, pierwotna zachłanność na jeszcze i jeszcze, i jeszcze – jest czymś dziwnym i niezrozumiałym. Natomiast dla nas to pytanie jest kompletnie absurdalne, tak bardzo, że aż nie wiadomo, jak to wytłumaczyć i od czego zacząć. Dla nas świat jest jedną wielką paczką chipsów. Jeżeli weźmiemy choć jeden, to dzieje się w naszym ciele coś takiego, że po prostu nie możemy przestać. I nie przestaniemy.

Dotyczy to chipsów, alkoholu i w ogóle wszystkiego – również pracy. Prof. Osiatyński kiedyś to świetnie ujął: my, osoby ze skłonnością do uzależnień, nie umiemy powiedzieć sobie stop, nie umiemy przestać pracować. Nie umiemy świadomie i z własnej woli zdecydować się na wypoczynek i dlatego potrzebujemy pijackiej zapaści, by wymusić na sobie czas na regenerację. Jeżeli umieram na alkoholizm, to umieram – w jakimś sensie – na to, że nie nauczyłem się odpoczywać w inny, zdrowszy sposób. Może to być diagnoza zaskakująca czy kontrowersyjna dla tych, którzy nie należą do frakcji nieszczęśników, ale to jest ważny wgląd w istotę nałogu. Dla alkoholika ciąg alkoholowy i następujący po nim kac, cała rozsypka fizjologiczna i psychiczna, jaka się z tym wiąże jest – w jakimś sensie – wypoczynkiem. Wyniszczamy się cieleśnie i psychicznie po to, by dać odpocząć duszy, która nie umie odetchnąć inaczej.

Skłonność do zatracania się w pracy, nieumiejętność zrobienia sobie przerwy „zanim wszystko nie zostanie zrobione” jest jednym ze wskaźników osobowości uzależnieniowej. Jeśli więc masz w sobie żyłkę pracoholika, jeśli nie umiesz się zatrzymać, jeśli zawsze ci się wydaje (tak, jak mi teraz), że ten moment, kiedy powinna być przerwa, to jest akurat ta chwila, kiedy najlepiej ci się pracuje, a więc jeszcze trochę i jeszcze, jeśli zawsze musisz docisnąć do końca, bo inaczej wszystko ci ucieknie, a świat się zawali… to bądź ostrzeżony!

*

Dorosłe dzieci

Życie w Polsce potrafi być bardzo alkohologenne, nie tylko przez swoje absurdy, które skłaniają do tego, by wypić (po piwie albo dwóch wszystko się wydaje jakoś tak bardziej logiczne) czy przez przysłowiowych kolegów z ich nieśmiertelnym „ze mną się nie napijesz?”. Tych ostatnich faktycznie coraz częściej spotkamy głównie w przysłowiach. Natomiast na co dzień spotkamy w Polsce kompletną nieumiejętność rozmowy o emocjach i realnych problemach. Spotkamy podpierdolkę, która jest normą. Wyjście poza nią osiąga się w znacznej mierze właśnie przez alkohol.

Polska w ogóle by się rozpadła, gdyby nie alkohol – tylko dzięki niemu polski sposób bycia w ogóle się spina. Z jednej strony, jest on zaworem bezpieczeństwa. Ktoś kiedyś powiedział, że gdyby nie wódka, w PRL-u doszłoby do kilku powstań. I owszem, na trzeźwo eksplodowalibyśmy, ale nie tylko społeczne, również prywatnie. Świat folwarku i podpierdolki jest nie do wytrzymania na dłuższą metę, nawet dla największego maczo. Nie do wytrzymania na trzeźwo. Jest na to zbyt szorstki, zbyt brutalny, zbyt męczący. Dopiero alkohol otwiera miękkie i czułe przestrzenie, te, które zazwyczaj są dla nas zamknięte, a które dają konieczny oddech. Alkohol pozwala nawet najbardziej zatwardziałym, zakleszczonym przez patriarchat facetom wyznać miłość kumplowi, pozwala na chwilę słabości. Umożliwia wszystko to, co tak surowo jest zakazane „prawdziwym”, heteroseksualnym mężczyznom. Alkohol jest spoiwem tego systemu, emo-furtką, która daje ujście temu, o czym nie umiemy mówić i czemu gorliwie zaprzeczamy.

My, Polki i Polacy, wszyscy jesteśmy Dorosłymi Dziećmi Alkoholików. Niewtajemniczonym (znajcie swój przywilej!) wyjaśnię: DDA to jeden z wariantów formatu terapeutyczno‑etyczno-społecznego opartego na słynnych 12 krokach. Na początku byli Anonimowi Alkoholicy, a potem tą metodą zaczęli się posługiwać także inni. Stąd Anonimowi Narkomani, Anonimowi Seksoholicy i właśnie Dorosłe Dzieci Alkoholików. Jest to grupa, do której powinniśmy się zapisać wszyscy.

Czy jestem dość dobry?

Alkoholowy sposób bycia jest koszmarnie zaraźliwy. Generuje ogromne koszty emocjonalne, ale natychmiast zaprzecza ich istnieniu i sprawnie eksportuje je poza pijącego. Alkoholowy sposób bycia to czarna dziura, która niszczy wszystko, co wokół niej, czarna lawa, która plami i przepala wszystko, czego się dotknie. Jest jak negatywna czakra (tak, tak!), która emituje ciemne promienie na boki i w dół na pokolenia. Dorastanie w rodzinie, w której jest alkohol (a w Polsce jest prawie w każdej) wdrukowuje dziecku boleśnie szkodliwe wzorce zachowania, schematy, z którymi się później zmagamy przez dziesięciolecia. Samo picie alkoholu nie jest dziedziczone aż tak wiernie, częsty jest przecież wzorzec: „mój tata pił, więc ja nie będę tykał alkoholu”. I to potrafi działać. Dlatego nie wszyscy jesteśmy, oczywiście, alkoholikami. Ale osobami współuzależnionymi – już tak. Spustoszeń emocjonalnych nie odwoła się bowiem, wykreślając alkohol z diety. Fatalne sposoby obchodzenia się z samym sobą, z ludźmi i emocjami, raz przez alkohol wszczepione w społeczeństwo, są bardzo trudne do wyplenienia.

Spójrzcie na kilka przykładów takiego zachowania, a ręczę, że rozpoznacie się w nich. Przede wszystkim chodzi o skłonność do zaprzeczania własnym emocjom, ukrywania ich, nieumiejętność opowiedzenia o nich innym, a zwłaszcza sobie. O głęboką nieasertywność, staczającą się w konformizm i bierność, o wyuczone (szczególnie u kobiet) podporządkowanie własnych potrzeb potrzebom innych i potrzebom społeczeństwa. O ustawiczne poczucie, że się nie spełnia warunków, że się jest „nie dość dobrym” – w ogóle, ale i dla kogoś konkretnego; poczucie, że się nie zasługuje na miłość, przyjaźń i akceptację po prostu dlatego, że się jest. Stąd biorą się trudności w nawiązaniu zdrowej relacji z drugim człowiekiem. Do tego samoupupianie, rzucanie sobie samemu kłód pod nogi i branie na barki więcej niż umiemy unieść. Krzywdzimy sami siebie albo szukamy kogoś, kto nas skrzywdzi. Brzmi znajomo?

Tak to się kręci, smutna karuzela pokoleń. Jestem daleki od stwierdzenia, że alkohol jest ciemną alfą i złowrogą omegą, złym dżinem z butelki, który odpowiada za wszystkie nasze problemy bez wyjątku. Jednak skala jego obecności w Polsce niewątpliwie ugruntowuje te problemy i je konserwuje, bo więcej jest współuzależnionych wśród nas, niż to się śniło rzetelnym socjologom. Wszyscy jesteśmy DDA — nawet jeśli dla kogoś nie jest to prawda ścisłym sensie diagnostyczno-rodzinnym, to dla wszystkich z nas jest prawdą w znaczeniu emocjonalnym. Są badania, w których z profilem psychologicznym DDA identyfikuje się w Polsce taki a taki procent faktycznych dzieci alkoholików i… niewiele mniejszy procent osób, w których rodzinie generacyjnej alkoholu nie było. To nie jest przypadek, że portret psychologiczny DDA wypada dziwnie podobnie do portretu statystycznego Polaka.

Abstynencja — wielki projekt

Nie wypada jednak kończyć na nucie tak minorowej. Są bowiem wyraźne oznaki, że rzeczy się zmieniają i to na lepsze. Do modelu amerykańskiego, w którym chwałą jest raczej pokonanie problemu, a nie pławienie się w nim, ciągle nam daleko, ale chyba ruszyliśmy już w tę podróż. Przykładu nie trzeba szukać na dalekich drogach. Trzydzieści lat Trzeciej Rzeczpospolitej to wyraźna zmiana, jeśli chodzi o tolerancję dla pijanych kierowców. To oczywiście brzmi jak herezja, ale jest to istotny przykład. Nietrzeźwi i skacowani kierujący wciąż są wielkim problemem i śmiertelnym zagrożeniem. Jest jednak faktem, że akceptacja dla jazdy po pijanemu bardzo spadła, jeszcze nie do zera, ale znacznie. W wielu kręgach społecznych i towarzyskich jest nie do pomyślenia, by ktoś wsiadł nietrzeźwy za kółko. Standardem jest wyznaczony z góry kierowca i jego święte prawo do niepicia, zamawianie taksówek i uberów, czasem przymusowo. Oczywiście nie w każdym towarzystwie tak będzie, ale w wielu już tak. Mój własny dowód anegdotyczny też jest raczej budujący: przez blisko dekadę prawie nie było sytuacji, by ktoś w sposób nieprzyjemny czy natarczywy namawiał mnie do picia. Tego problemu praktycznie nie było, co szczerze mnie zaskoczyło.

Nie zaistniało też jakieś przesadne wsparcie, raczej życzliwa obojętność. Otoczenie na ogół traktuje moje niepicie jako kolejną zajawkę, nowy kolorowy projekt, który nie wiadomo, po co jest i jak się skończy. Ale to jest i tak dużo. I nie jest to dane wszystkim.

Dostosowanie się do życia na trzeźwo przyszło mi względnie gładko i małym kosztem, przynajmniej zewnętrznie. Zamknąłem etap alkoholowy jako świeży, choć późny magister. Pewnie można było wcześniej, ale, jako się rzekło, głupio jest wbrewfaktycznie żałować. Po prawie 11.5 roku wydaje mi się, że jest to abstynencja jest pełna i bezterminowa. Nie mam specjalnych pokus, żeby się koniecznie napić, nie mam wątpliwości.

Choć szczerze mówiąc, czasem mam. Nie są to jednak sytuacje imprezowe, żadne tam knajpiane dylematy, żadne hamletyzowanie nad piwem, które idealnie uzupełniłoby wieczór. Na żadnej imprezie, żadnym wieczorze kawalerskim, w żadnej melanżowej okoliczności nie doświadczyłem tego brzydkiego, prealkoholowego uczucia, że jestem nie u siebie we własnej skórze i na własnej planecie, tego dziwnego, niedającego się ukoić niepokoju, który domagałby się ostatecznej ucieczki. A kiedy czułem? Co ciekawe, najczęściej w banalnych podróżach, w skromnych a czystych hotelach, w tych liminalnych przestrzeniach, które miały być odpoczynkiem i przystankiem po drodze, a z jakiegoś powodu stały się testem na fajność. Wszystko jest ładne i odprasowane, pozostaje popatrzeć w Netfliksa czy poskrolować Facebooka, ale z jakiegoś powodu wszystko jest nie tak, coś gryzie, nie mogę sobie znaleźć miejsca. I z całą otwartością uderza pytanie: czy jestem dość fajny, żeby tu być, czy zasługuję? Pewnie nie, pewnie nie zasługuję, nie dorastam do fajnopolskich wyobrażeń.

Właśnie wtedy by się chciało wypić. Przypadek, że właśnie wtedy? Nie sądzę.

*

(Powyższy tekst jest przedrukiem— z minimalnymi zmianami — rozdziału pt. „To moja droga” z mojej książki „pt. My. fajnopolacy”, Bellona 2019. Książkę można kupić tutaj.)

rysunek pióra, towarzyszący zapisowi na stoicki newsletter

Podobają Ci się moje teksty? Pozwól, że będę pisał do Ciebie częściej — zapraszam na maila!

Zostaw komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Scroll to Top